Święto Orła Białego od środka. Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?
To bardzo poruszające i głębokie pytanie — „Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?” To zaproszenie do wejścia w głąb siebie i spróbowania uchwycenia tego, co niewidzialne, ale przecież wciąż obecne. Można to potraktować jako poetycką refleksję, wewnętrzny manifest albo osobisty esej. Oto propozycja takiego tekstu, który oddaje ducha tego pytania, w kontekście Święta Orła Białego:
Święto Orła Białego od środka
Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?
Nie muszę widzieć biało-czerwonej flagi, by wiedzieć, że
powiewa.
Nie muszę patrzeć na orła, by czuć, że siedzi we
mnie — dumny, nieugięty.
Polska — to nie pejzaż, nie
granica na mapie. To głos. Tętno. Szept w modlitwie babci.
To
smak chleba z masłem i solą. To dźwięk języka, który potrafi
być jak miecz, ale i jak kołysanka.
Czuję ją w oddechu, kiedy mówię „ojczyzna” — z tą samą
powagą, z jaką mówi się „matka”.
Czuję ją w
kręgosłupie, kiedy prostuję się na dźwięk hymnu, choć nikt nie
każe.
Czuję ją, gdy jestem daleko — bo wtedy boli
najbardziej.
I czuję ją, gdy jestem blisko — bo wtedy staje
się niewidzialną częścią mnie.
Nie widzę jej, ale słyszę: w śmiechu dzieci biegających po
podwórku.
W stukocie pociągu, który jedzie gdzieś między
przeszłością a przyszłością.
W ciszy, która zapada 1
sierpnia o 17:00.
W hałasie, który potrafi być wspólnym
głosem tłumu i sprzecznych poglądów — bo wolność to także
spór.
Święto Orła Białego to moment, w którym nie muszę
patrzeć.
Wystarczy, że pamiętam.
Wystarczy, że
czuję.
Bo Polska to nie tylko miejsce.
To stan serca. Stan
ducha.
Święto, które nosi się pod żebrami.
Moja Polska to głos, dotyk, zapach i smak
Głos.
To głos mojej mamy, która czyta mi
bajki z „Elementarza”.
To głos nauczycielki śpiewającej
hymn z dłonią przy sercu.
To głos dziadka, który mówi o
wojnie tak cicho, że trzeba się pochylić, by usłyszeć prawdę.
To
także głos sprzeciwu — ten, który mówi „dość”, kiedy
trzeba. I głos nadziei — ten, który mówi „jeszcze będzie
pięknie”.
Dotyk.
To szorstkość drewnianej ławki w
kościele.
To dłonie spracowane — babci przy pierogach, ojca
przy warsztacie.
To dotyk ziemi pod paznokciami, gdy sadzisz coś
własnego.
To ciepło płaszcza w mroźny dzień 11 listopada,
gdy stoisz nieruchomo na apelu.
Zapach.
To zapach świeżo skoszonego zboża
i ogórków kiszonych.
To aromat książek w szkolnej
bibliotece.
To dym z ogniska, który pachnie wspomnieniami z
harcerskiego biwaku.
To kadzidło w Wigilię i barszcz czerwony
z uszkami — jednocześnie święto i codzienność.
Smak.
To smak chleba z masłem i miodem,
jedzony na kolanach u babci.
To kwaśność żurku, słodycz
makowca i sól łez, gdy słuchasz historii z Powstania.
To smak
dzieciństwa i dojrzałości, radości i straty.
To smak
wolności — czasem gorzki, ale zawsze prawdziwy.
Uczę się niezależności każdego dnia
Moja Polska – głosem, dotykiem, zapachem i smakiem
Nie widzę Polski — ale ją czuję.
Czuję ją głębiej,
inaczej, może nawet mocniej.
Bo kiedy świat nie układa się w
obrazy, zaczynasz słuchać go całym sobą.
Uczę się niezależności każdego dnia.
Nie
w podręczniku. Nie z przemówień.
Ale wtedy, gdy przechodzę
przez ulicę, słysząc tylko szum samochodów.
Gdy pytam o
drogę, choć nie lubię prosić.
Gdy idę sama, z białą
laską, ale z podniesioną głową.
Niezależność nie oznacza samotności.
Oznacza wybór.
Prawo do decyzji.
To ja decyduję, kiedy wstanę, gdzie pójdę,
z kim porozmawiam.
To ja mówię: „potrzebuję pomocy” —
albo: „poradzę sobie sama”.
Moja Polska nie ma kształtów, ale ma głosy.
To
dźwięk kroków na bruku mojego miasta.
To odgłos dzwonów w
niedzielny poranek.
To głos sąsiadki, która mówi „dzień
dobry” tak, jakby naprawdę mnie widziała.
Ma zapachy.
Wilgotnej ziemi po deszczu.
Jabłek z sadu.
Kawy parzonej o świcie, gdy w oknie słychać
pierwsze tramwaje.
To zapach niepodległości — domowy, cichy,
zwyczajny.
Ma dotyk.
To faktura papieru z napisem
„Konstytucja” w brajlu.
To ręka przyjaciela na ramieniu.
To
barierka, po której uczę się świata, a jednocześnie pokazuję,
że mogę iść dalej.
I smak.
Smak życia, które nie jest łatwe,
ale jest moje.
Smak herbaty wypitej po całym dniu wyzwań.
Smak
wolności, która nie przyszła jako dar, ale jako codzienna lekcja
odwagi.
To piękny, ciepły temat – ciastko jako symbol. Mały gest, a jednak potrafi mówić głośniej niż niejedno przemówienie. Szczególnie w kontekście świąt, codzienności, relacji – i niezależności. Oto refleksyjny tekst, który możesz wykorzystać jako mini-esej, monolog sceniczny, wpis do publikacji lub pracę konkursową:
Ciastko jako symbol
O prostych gestach, które mają znaczenie
Czasem wystarczy ciastko.
Nie musi być domowe. Nie musi być piękne.
Wystarczy, że
ktoś je poda. Z uśmiechem. Z myślą. Z obecnością.
Ciastko to coś więcej niż deser.
To zaproszenie.
To
sposób, by powiedzieć: „jesteś mile widziany”.
„Chcę z
tobą chwilę pobyć”.
„Nie jesteś sam”.
W świecie, który często pędzi, prosty gest ma ogromną
moc.
Ciastko może być mostem.
Między
nieznajomymi.
Między pokoleniami.
Między kimś, kto
widzi, a kimś, kto widzi świat inaczej.
Dla mnie ciastko to symbol dostępności.
Nie
tylko tej architektonicznej.
Ale tej ludzkiej – że ktoś
pomyśli: „a może zapytam, czy potrzebujesz pomocy?”
Że
zamiast mówić „nie da się”, ktoś po prostu przyniesie
talerzyk i zapyta, czy kawa ma być z mlekiem.
Ciastko to symbol wolności w codzienności.
Bo
mogę je przyjąć – albo nie.
Mogę je upiec sama.
Albo
podzielić się nim z kimś, kto tego akurat potrzebuje bardziej ode
mnie.
Ciastko przypomina, że niezależność nie wyklucza
czułości.
Że można być samodzielnym i jednocześnie
przyjąć pomoc, gdy ta przychodzi z serca.
Że nie trzeba
krzyczeć, by być zauważonym. Czasem wystarczy jedno małe: „masz,
to dla ciebie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz