poniedziałek, 19 maja 2025

Święto Orła Białego od środka. Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?

 

Święto Orła Białego od środka. Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?

To bardzo poruszające i głębokie pytanie — „Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?” To zaproszenie do wejścia w głąb siebie i spróbowania uchwycenia tego, co niewidzialne, ale przecież wciąż obecne. Można to potraktować jako poetycką refleksję, wewnętrzny manifest albo osobisty esej. Oto propozycja takiego tekstu, który oddaje ducha tego pytania, w kontekście Święta Orła Białego:

Święto Orła Białego od środka

Jak czuję Polskę, gdy nie mogę jej zobaczyć?

Nie muszę widzieć biało-czerwonej flagi, by wiedzieć, że powiewa.
Nie muszę patrzeć na orła, by czuć, że siedzi we mnie — dumny, nieugięty.
Polska — to nie pejzaż, nie granica na mapie. To głos. Tętno. Szept w modlitwie babci.
To smak chleba z masłem i solą. To dźwięk języka, który potrafi być jak miecz, ale i jak kołysanka.

Czuję ją w oddechu, kiedy mówię „ojczyzna” — z tą samą powagą, z jaką mówi się „matka”.
Czuję ją w kręgosłupie, kiedy prostuję się na dźwięk hymnu, choć nikt nie każe.
Czuję ją, gdy jestem daleko — bo wtedy boli najbardziej.
I czuję ją, gdy jestem blisko — bo wtedy staje się niewidzialną częścią mnie.

Nie widzę jej, ale słyszę: w śmiechu dzieci biegających po podwórku.
W stukocie pociągu, który jedzie gdzieś między przeszłością a przyszłością.
W ciszy, która zapada 1 sierpnia o 17:00.
W hałasie, który potrafi być wspólnym głosem tłumu i sprzecznych poglądów — bo wolność to także spór.

Święto Orła Białego to moment, w którym nie muszę patrzeć.
Wystarczy, że pamiętam.
Wystarczy, że czuję.
Bo Polska to nie tylko miejsce.
To stan serca. Stan ducha.
Święto, które nosi się pod żebrami.



Moja Polska to głos, dotyk, zapach i smak

Głos.
To głos mojej mamy, która czyta mi bajki z „Elementarza”.
To głos nauczycielki śpiewającej hymn z dłonią przy sercu.
To głos dziadka, który mówi o wojnie tak cicho, że trzeba się pochylić, by usłyszeć prawdę.
To także głos sprzeciwu — ten, który mówi „dość”, kiedy trzeba. I głos nadziei — ten, który mówi „jeszcze będzie pięknie”.

Dotyk.
To szorstkość drewnianej ławki w kościele.
To dłonie spracowane — babci przy pierogach, ojca przy warsztacie.
To dotyk ziemi pod paznokciami, gdy sadzisz coś własnego.
To ciepło płaszcza w mroźny dzień 11 listopada, gdy stoisz nieruchomo na apelu.

Zapach.
To zapach świeżo skoszonego zboża i ogórków kiszonych.
To aromat książek w szkolnej bibliotece.
To dym z ogniska, który pachnie wspomnieniami z harcerskiego biwaku.
To kadzidło w Wigilię i barszcz czerwony z uszkami — jednocześnie święto i codzienność.

Smak.
To smak chleba z masłem i miodem, jedzony na kolanach u babci.
To kwaśność żurku, słodycz makowca i sól łez, gdy słuchasz historii z Powstania.
To smak dzieciństwa i dojrzałości, radości i straty.
To smak wolności — czasem gorzki, ale zawsze prawdziwy.



Uczę się niezależności każdego dnia

Moja Polska – głosem, dotykiem, zapachem i smakiem

Nie widzę Polski — ale ją czuję.
Czuję ją głębiej, inaczej, może nawet mocniej.
Bo kiedy świat nie układa się w obrazy, zaczynasz słuchać go całym sobą.

Uczę się niezależności każdego dnia.
Nie w podręczniku. Nie z przemówień.
Ale wtedy, gdy przechodzę przez ulicę, słysząc tylko szum samochodów.
Gdy pytam o drogę, choć nie lubię prosić.
Gdy idę sama, z białą laską, ale z podniesioną głową.

Niezależność nie oznacza samotności.
Oznacza wybór. Prawo do decyzji.
To ja decyduję, kiedy wstanę, gdzie pójdę, z kim porozmawiam.
To ja mówię: „potrzebuję pomocy” — albo: „poradzę sobie sama”.

Moja Polska nie ma kształtów, ale ma głosy.
To dźwięk kroków na bruku mojego miasta.
To odgłos dzwonów w niedzielny poranek.
To głos sąsiadki, która mówi „dzień dobry” tak, jakby naprawdę mnie widziała.

Ma zapachy.
Wilgotnej ziemi po deszczu. Jabłek z sadu.
Kawy parzonej o świcie, gdy w oknie słychać pierwsze tramwaje.
To zapach niepodległości — domowy, cichy, zwyczajny.

Ma dotyk.
To faktura papieru z napisem „Konstytucja” w brajlu.
To ręka przyjaciela na ramieniu.
To barierka, po której uczę się świata, a jednocześnie pokazuję, że mogę iść dalej.

I smak.
Smak życia, które nie jest łatwe, ale jest moje.
Smak herbaty wypitej po całym dniu wyzwań.
Smak wolności, która nie przyszła jako dar, ale jako codzienna lekcja odwagi.



To piękny, ciepły temat – ciastko jako symbol. Mały gest, a jednak potrafi mówić głośniej niż niejedno przemówienie. Szczególnie w kontekście świąt, codzienności, relacji – i niezależności. Oto refleksyjny tekst, który możesz wykorzystać jako mini-esej, monolog sceniczny, wpis do publikacji lub pracę konkursową:





Ciastko jako symbol

O prostych gestach, które mają znaczenie

Czasem wystarczy ciastko.

Nie musi być domowe. Nie musi być piękne.
Wystarczy, że ktoś je poda. Z uśmiechem. Z myślą. Z obecnością.

Ciastko to coś więcej niż deser.
To zaproszenie.
To sposób, by powiedzieć: „jesteś mile widziany”.
„Chcę z tobą chwilę pobyć”.
„Nie jesteś sam”.

W świecie, który często pędzi, prosty gest ma ogromną moc.
Ciastko może być mostem.
Między nieznajomymi.
Między pokoleniami.
Między kimś, kto widzi, a kimś, kto widzi świat inaczej.

Dla mnie ciastko to symbol dostępności.
Nie tylko tej architektonicznej.
Ale tej ludzkiej – że ktoś pomyśli: „a może zapytam, czy potrzebujesz pomocy?”
Że zamiast mówić „nie da się”, ktoś po prostu przyniesie talerzyk i zapyta, czy kawa ma być z mlekiem.

Ciastko to symbol wolności w codzienności.
Bo mogę je przyjąć – albo nie.
Mogę je upiec sama.
Albo podzielić się nim z kimś, kto tego akurat potrzebuje bardziej ode mnie.

Ciastko przypomina, że niezależność nie wyklucza czułości.
Że można być samodzielnym i jednocześnie przyjąć pomoc, gdy ta przychodzi z serca.
Że nie trzeba krzyczeć, by być zauważonym. Czasem wystarczy jedno małe: „masz, to dla ciebie”.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz