Następnego
dnia w tatrach obudziło nas ostre słońce świecące wprost na nasze twarze,
wpadające przez ogromne okna w naszym hotelowym pokoju. To był znak, że pora
wstać. Długo nie zastanawiając się wyskoczyłam z łóżka i udałam się do łazienki
w celu ogarnięcia się na śniadanie, po chwili mój mąż zrobił to samo i już
byliśmy gotowi zejść na dół. Śniadanie było podawane w charakterze stołu
szwedzkiego. Tym razem miałam ochotę na zwykłą, najzwyklejszą jajecznicę na
boczku i pomidorki koktajlowe. Mąż natomiast nie wziął nic innego jak parówki z
chrzanem i załatkę jarzynową. Było naprawdę pyszne, musieliśmy dobrze się posilić
przed wyjściem na mróz, gdyż dziś postanowiliśmy udać się na tak zwaną oślą łączkę
by przypomnieć sobie, a raczej sprawdzić nasze umiejętności w jeździe na
nartach. Wolałam je sprawdzić zanim wejdę na stok i zrobię krzywdę sobie lub
komuś. Po śniadaniu szybko udaliśmy się do pokoju, włożyliśmy na siebie
bieliznę termoaktywną, kombinezony
narciarskie, grube skarpety, buty narciarskie, wzięliśmy w rękę kask,
rękawiczki i narty i udaliśmy się w stronę stoku. Po dotarciu okazało się, że
jest sporo ludzi co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało przed moim pierwszym
razem na nartach od lat.Jednak nie taki diabeł straszny. Kiedy wreszcie udało
nam się wejść na „oślą łączkę”, wpiąć narty i powoli ruszyć okazało się, że
tego się nie zapomina, to tak jak z jazdą na rowerze, raz się człowiek nauczy i
potrafi. Cieszyłam się jak dziecko, że tak dobrze mi idzie. Jednak aby się nie
nadwyrężać pierwszego dnia po trzech godzinach wróciliśmy do hotelu i przed
obiadem postanowiliśmy wypić kawę i zjeść ciastka KREMISIE DR Gerarda. Po godzinie
udaliśmy się na obiad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz