poniedziałek, 17 lutego 2020

Typowo przy grillu



   Marek przyniósł w odblaskowej pomarańczowej, pofatygowanej, starej lodówce turystycznej to wszystko, co mieliśmy grillować. W sporej brezentowej torbie, Magda – żona Marka czyli moja szwagierka, przyniosła pieczywo i przyprawy. Natomiast w plecaczku, moja Gabrysia „przytachała” sztućce, narzędzia do grilla oraz jeszcze trochę słodyczy i smakołyków firmy Dr Gerard – między innymi takich jak:
- ciastka rurki waflowe Rolls Rolls
- Pryncypałki o nowym orzechowym smaku
- torcik zbożowy
- ciastka Choco cool
- draże
Agnieszka – jedyna „latorośl” szwagra – porozkładała naczynia. „Rudy” zabrał się za rozpalanie węgla, ale temperatura oraz brak wiatru powodowały, że rozżarzanie było okropnie trudne.
W końcu jak stanęliśmy przed paleniskiem we trzech i zaczęliśmy mocno dmuchać, to sytuacja została opanowana i po chwili czerwone kawałki gorącego węgla, pokryły się białym nalotem – i to co miało zostać upieczone, można było rzucać na ruszt. A my wszyscy – usiedliśmy sobie przy stoliku i zagryzając smakołyki leżące przed nami, opowiadaliśmy o rozmaitych ciekawych zdarzeniach, mając w pamięci przede wszystkim to sprzed kilkunastu minut, z kogutem liliputem w roli głównej. Zwróciłem uwagę na to, że ów „agresor” znikł gdzieś bez śladu – nie wiadomo gdzie się podział. Marek stwierdził, że schował się zapewne gdzieś w tujach, bo jak są domownicy w ogrodzie, to on czuje że ma fajrant i czuje się w tym czasie niepotrzebny. Jednak jeśli zniknęliby oni a pozostaliby tylko obcy, to pojawiłby się on niemal natychmiast.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz