poniedziałek, 4 czerwca 2018

Pierwszy czerwca.


          Nastał czerwiec. W piątek dzieci domagały się z każdej strony prezentów. Tata chcę dostać to albo to. Moja Żona wpadła na inny pomysł. Tego dnia w naszym mieście był Cyrk. Zaproponowaliśmy naszym milusińskim wyjście na przedstawienie. Tomek od razu zrezygnował, wolał kasę a Tosia bardzo chętnie poszła. To był jej pierwszy kontakt z prawdziwym cyrkiem. Skoro młody miał „wywalone” na klaunów to poszliśmy na festyn organizowany przez jego klub. Były dmuchawce, słodycze, grill no i najważniejsze mecze dzieci kontra rodzice. Każda grupa wiekowa zagrała z drużynami składającymi się z dziadków, mam, tatów, wujków. Zabawa była pierwsza klasa. Jako odpowiedzialny rodzic wcisnąłem się w klubowy strój i ruszyłem na rozgrzewkę. Dobrze, że nie trwała długo by tchu nam brakowało. Sędzia zebrał nas na środku boiska, ustalił zasady i gramy. Dzielnie walczyłem na pozycji obrońcy. Pot lał się ze mnie litrami. Moi towarzysze również dawali z siebie wszystko. Na pochwałę zasługuje mama Jakuba, która grała niczym Kamil Glik. Brawo dla niej. Ostatecznie przegraliśmy 5 do 4. Największym naszym sukcesem było to, że nikt nie zasłabł i karetka nie była potrzebna. Gdy już usiedliśmy, aby odpocząć wyjąłem z plecaka Mafijne Choco od „dr Gerard” i poczęstowałem piłkarzy młodzika a następnie rodziców. Ktoś inny rozdawał galaretki owocowe. Byliśmy bardzo zadowoleni. Jednak pogoda spłatała nam figla. Zaczął padać deszcz i zaczęło grzmieć. W pośpiechu wsiadaliśmy na rowery i niczym zawodowi kolarze ruszyliśmy do domu. Jednak burza nasilała się i musieliśmy zrobić postój. Wpadliśmy do dziadka na kawę i poczekaliśmy aż się rozpogodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz