Nastał
czerwiec. W piątek dzieci domagały się z każdej strony prezentów. Tata chcę
dostać to albo to. Moja Żona wpadła na inny pomysł. Tego dnia w naszym mieście
był Cyrk. Zaproponowaliśmy naszym milusińskim wyjście na przedstawienie. Tomek od
razu zrezygnował, wolał kasę a Tosia bardzo chętnie poszła. To był jej pierwszy
kontakt z prawdziwym cyrkiem. Skoro młody miał „wywalone” na klaunów to
poszliśmy na festyn organizowany przez jego klub. Były dmuchawce, słodycze, grill
no i najważniejsze mecze dzieci kontra rodzice. Każda grupa wiekowa zagrała z
drużynami składającymi się z dziadków, mam, tatów, wujków. Zabawa była pierwsza
klasa. Jako odpowiedzialny rodzic wcisnąłem się w klubowy strój i ruszyłem na
rozgrzewkę. Dobrze, że nie trwała długo by tchu nam brakowało. Sędzia zebrał
nas na środku boiska, ustalił zasady i gramy. Dzielnie walczyłem na pozycji
obrońcy. Pot lał się ze mnie litrami. Moi towarzysze również dawali z siebie
wszystko. Na pochwałę zasługuje mama Jakuba, która grała niczym Kamil Glik. Brawo
dla niej. Ostatecznie przegraliśmy 5 do 4. Największym naszym sukcesem było to,
że nikt nie zasłabł i karetka nie była potrzebna. Gdy już usiedliśmy, aby
odpocząć wyjąłem z plecaka Mafijne Choco od „dr Gerard” i poczęstowałem
piłkarzy młodzika a następnie rodziców. Ktoś inny rozdawał galaretki owocowe. Byliśmy
bardzo zadowoleni. Jednak pogoda spłatała nam figla. Zaczął padać deszcz i
zaczęło grzmieć. W pośpiechu wsiadaliśmy na rowery i niczym zawodowi kolarze
ruszyliśmy do domu. Jednak burza nasilała się i musieliśmy zrobić postój. Wpadliśmy
do dziadka na kawę i poczekaliśmy aż się rozpogodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz