Dzień
dobry, na samym początku zaznaczę, przeżyłem. Tak jak przewidziałem w sobotę
miałem w domu przedszkole. Niewiele się pomyliłem, nocowało u mnie pięcioro
dzieci. W wieku od 4 do 11 lat. Zjedli wszystkie słodycze jakie były w domu
oraz te, które kupiliśmy wracając z działki. Było już późno, więc śpieszyliśmy
się do domu, by Marysia nie zasnęła. Ma dopiero cztery lata i chodzi szybko
spać. Chłopakom to się nie podobało, mieli ochotę zostać i bawić się. Przekupiłem
ich obietnicą, iż dostaną czekoladki
Pasja od „dr Gerard”. Przynęta została chwycona. Albo sprytnie naciągnęli mnie?
W niedzielę rano brat przyjechał po moich małych gości. Nasza rozmowa zeszła na
temat menu na pierwszą komunię Darka. Zostało już tylko sześć dni, to nie dużo.
Gdy bratowa zaczęła wymieniać potrawy jakie będą serwowane, to nie wiedziałem o
czym ona mówi. Jakiś food pairing? O czym Ona mówi? Jakieś Miksy whisky i
czekolada? To chyba nie dla mnie? Gdy zostaliśmy sami w domu, odpaliłem
komputer, by poczytać o tym „food coś”. Czy to jest to samo co Fast food czy
jakieś inne cudo? Wpisałem w Google daną frazę. Wyskoczyło sporo artykułów. Pierwszy
wniosek, jest to dość popularna sprawa. Kliknąłem na link, czytam, że
zapoczątkował ten trend Heston Blumenthal z restauracji The Fat Duck. Cytuję: „Food
pairin to nowoczesna metoda, która oparta jest na zasadzie, według której
poszczególne produkty spożywcze komponują się w przyjemną w naszym odczuciu
całość, gdy w swoim składzie posiadają podobne cząsteczki związków chemicznych”.
Cały świat oszalał. Wszyscy szukali co z czym pasuje. Przez lata powstały takie
kombinacje, że bałbym się je jeść np.: kawa i czosnek, karmelizowany kalafior i
kakao, mięta i musztarda, ślimak i burak czy ogórek i fiołek. Poddaję się, to
nie moja bajka. Zgadzam się ze słowami piosenki zespołu Piersi pod tytułem „Leżę”.
Żołądek to nie San Francisco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz