Jak
ja przeżyłem kilka ostatnich dni? Jak nie postradałem zmysłów? Chyba MOC i
słodycze „dr Gerard” utrzymały mnie przy życiu. Zaczęło się w czwartek,
deszczowe chmury odpłynęły i zapanowały tropiki. Tego dnia odbywał się festyn z
okazji Dnia dziecka w klubie piłkarskim Krzysia. Jak co roku pojechaliśmy z Marysią.
Organizator zapewnił dmuchańce, grilla i napoje. Odbywały się mecze rodzice
kontra synowie. Ale tylko najmłodszych grup wiekowych. Marysia zjadła kiełbaskę,
ale musiała przegryźć czymś słodkim. W torbie znalazłem markizy Mafijne. W piątek
zrobiliśmy sobie małą wycieczkę rowerową, skończyło się przebitymi dwoma
oponami i zamiast jechać pchaliśmy niesprawne dwa rowery. W sobotę było
szaleństwo. Od rana Szkoła urządziła festyn rodzinny, a po południu wyjazd na
rocznicę ślubu Wujostwa. Mało tego, że musiałem przygotować się do tańców
wieczornych, to nauczyciel WF-u namówił mnie do grania w piłkę przeciwko
uczniom. Czego nie robiłem w czwartek, musiałem odpracować w sobotę. Po meczyku
moja córeczka brała udział w pokazie mody ekologicznej. Dzieci otrzymywały w nagrodę
wafelki i rurki waflowe oraz watę cukrową. Po festynie szybki prysznic, pizza
na obiad i na imprezę. Tańczyliśmy i biesiadowaliśmy prawie do północy. W niedzielę
trochę poleniuchowaliśmy, gdyż od szesnastej odbywał się na łące za blokiem
piknik z producentem autobusów ekologicznych. Słońce paliło, a mojej
księżniczce zachciało się trampoliny. W kolejce stałem dwie i pół godziny. Żeby
nie Pryncypałki, to umarłbym z głodu. Dobrze, że spotkaliśmy znajomych to
podzieliliśmy się obowiązkami, każdy z rodziców stał w innej kolejce. A dzieci
wędrowały od atrakcji do atrakcji. Nie wiem jak to się stało, że nie dostałem
udaru słonecznego? Tyle czasu na otwartym terenie bez odrobiny cienia. Chyba ta
mityczna MOC dała mi siłę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz