wtorek, 4 czerwca 2019

"Tyle słońca w całym mieście."


          Jak ja przeżyłem kilka ostatnich dni? Jak nie postradałem zmysłów? Chyba MOC i słodycze „dr Gerard” utrzymały mnie przy życiu. Zaczęło się w czwartek, deszczowe chmury odpłynęły i zapanowały tropiki. Tego dnia odbywał się festyn z okazji Dnia dziecka w klubie piłkarskim Krzysia. Jak co roku pojechaliśmy z Marysią. Organizator zapewnił dmuchańce, grilla i napoje. Odbywały się mecze rodzice kontra synowie. Ale tylko najmłodszych grup wiekowych. Marysia zjadła kiełbaskę, ale musiała przegryźć czymś słodkim. W torbie znalazłem markizy Mafijne. W piątek zrobiliśmy sobie małą wycieczkę rowerową, skończyło się przebitymi dwoma oponami i zamiast jechać pchaliśmy niesprawne dwa rowery. W sobotę było szaleństwo. Od rana Szkoła urządziła festyn rodzinny, a po południu wyjazd na rocznicę ślubu Wujostwa. Mało tego, że musiałem przygotować się do tańców wieczornych, to nauczyciel WF-u namówił mnie do grania w piłkę przeciwko uczniom. Czego nie robiłem w czwartek, musiałem odpracować w sobotę. Po meczyku moja córeczka brała udział w pokazie mody ekologicznej. Dzieci otrzymywały w nagrodę wafelki i rurki waflowe oraz watę cukrową. Po festynie szybki prysznic, pizza na obiad i na imprezę. Tańczyliśmy i biesiadowaliśmy prawie do północy. W niedzielę trochę poleniuchowaliśmy, gdyż od szesnastej odbywał się na łące za blokiem piknik z producentem autobusów ekologicznych. Słońce paliło, a mojej księżniczce zachciało się trampoliny. W kolejce stałem dwie i pół godziny. Żeby nie Pryncypałki, to umarłbym z głodu. Dobrze, że spotkaliśmy znajomych to podzieliliśmy się obowiązkami, każdy z rodziców stał w innej kolejce. A dzieci wędrowały od atrakcji do atrakcji. Nie wiem jak to się stało, że nie dostałem udaru słonecznego? Tyle czasu na otwartym terenie bez odrobiny cienia. Chyba ta mityczna MOC dała mi siłę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz