Ciśnienie
gwałtownie spadało. Zerwał się mocny wiatr i ochłodziło się jeszcze bardziej.
Czułem się jak stary chodak, zniszczony po ciężkiej zimie, czekający na to, że
zajmie się nim sprawna ręka szewca który dobrze zna swój fach. Tym „szewcem” –
w moim przypadku miał być lekarz rodzinny, na którego bardzo liczyłem, że
zajmie się moją zaawansowaną grypą. Okropnie chciało mi się spać. Nie pomogły
mi nawet dwie filiżanki kawy z podwójnymi porcjami ciastek Dr. Gerard! Do
pierwszej filiżanki zaserwowałem sobie Mafijne Choco, oraz pryncytorcik. Pomimo
choroby, smakowały mi tak bardzo, że nabrałem ochoty na jeszcze więcej. Do
kolejnej filiżanki kawy, postanowiłem sobie wziąć - zwierzaki maślane i torcik
zbożowy. A że i po tej drugiej porcji nadal czułem się senny i zmęczony, to
postanowiłem ubrać się i pójść do przychodni. Deszcz ze śniegiem padał coraz
mocniej. Kiedy wiatr mocniej zawiał, to zacinało tą mokrą mieszanką wodno
lodową tak mocno, że niekiedy zamrożone kryształki przecinały skórę. Marcowe
uroki… Dobrze że ubrałem sobie impregnowaną kurtkę, oraz ocieplane kalosze na
nogi. Pięćdziesięciometrowy dystans jaki miałem do pokonania z domu do
przychodni, nie powinien być aż tak odległą przeszkodą, abym przemókł w tak
szczelnym ubiorze. Przez drogę trochę pochwiały mną porywiste podmuchy wiatru,
ale jak spojrzałem na to jak w taką pogodę zachowują się inni ludzie, to
większość z nich również wyglądała tak, jakby byli po kilku głębszych… Na
szczęście udało mi się dojść bez szwanku. Po dotarciu na miejsce, czekała na
mnie niewdzięczna niespodzianka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz